Forum WaMpYmRoKu Strona Główna
RejestracjaSzukajFAQUżytkownicyGrupyGalerieZaloguj
Zlodowacenie "Nie Wiesz co nas Czeka"

 
Odpowiedz do tematu    Forum WaMpYmRoKu Strona Główna » Opowiadania Zobacz poprzedni temat
Zobacz następny temat
Zlodowacenie "Nie Wiesz co nas Czeka"
Autor Wiadomość
ogf-carl
Administrator


Dołączył: 06 Maj 2007
Posty: 105
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10

Post Zlodowacenie "Nie Wiesz co nas Czeka"
„Chrońcie ziemię, powietrze i wodę,
Bo grozi wam zagłada lub katastrofa”


Prolog, czyli wycieczka w czasie...


Rok 2190

Ziemia nie była taka jak dawniej. Efekt cieplarniany wywołany coraz większą emisją gazów i zaniknięciu warstwy ozonu spowodował katastrofalne zmiany klimatu. Do atmosfery wydzieliła się ogromna ilość CO2, który w związku z tym, że każde źródło energii produkujące dwutlenek węgla będący (w odpowiednim stężeniu) grzałką naszej planety musiało się kiedyś skończyć. Po tym, jak większość uleciała w kosmos, a resztki związały się z glebą i pozostało go zbyt mało, by ocieplać Ziemię nastąpiło paradoksalne oziębienie klimatu.

Rok 3120

Niestety, sprawdziły się najgorsze prognozy. Silny zanik efektu cieplarnianego spowodował znaczne obniżenie średnich temperatur na całej planecie. Powstający lód spowodował jeszcze większy spadek temperatury i w końcu cała Ziemia zamarzła.

Zlodowacenie


1

Lód. Wszędzie. Doprowadzało mnie to do szaleństwa. Słyszałem, że wiele z tych, którzy zostali przy życiu dzięki cudownemu zbiegowi okoliczności lub zwyczajnemu uśmiechowi losu powariowało. Dostawali białej gorączki – niektórzy żartowali. Szczęśliwie dla mnie - również przeżyłem. Nazywam się Adam Tresh i chcę wam opowiedzieć o tym, co przeżyłem...
Byliśmy kolonistami. Pierwszymi ludźmi Marsa. Czerwona planeta uratowała nas od śmierci. Wysyłane na Ziemię komunikaty radiowe spotkały się z przekazami z naszej planety. Wielu przetrwało ze względu na szerokość geograficzną, w której temperatury nie były zabójcze. Większość ukryła się w schronach blisko jądra Ziemi. Niestety, reszta zginęła. Dziesięć lat po ustabilizowaniu się nowych prądów powietrznych podzielono planetę na „bezpieczne strefy”, w których śmierć od zamarznięcia nie była możliwa. Właśnie tam zbudowane zostały wielkie piece solarne przeznaczone do ogniskowania energii Słońca i przenoszenia jej, poprzez wielkie orbitalne zwierciadła, na inne tereny lub do produkcji energii elektrycznej. Nie wystarczyło do stopienia czapy lodu pokrywającej całą planetę, ale przynajmniej na ogólne sprawy, na przykład ocieplania powietrza, topienia lodu w celu uzyskania wody i innych. Życie toczyło się dalej.
Wtedy powróciliśmy na Ziemię z pomocą. Po wylądowaniu okazało się, że wszystkie przekazy były prawdziwe.
Zamarznięte miasta, domy, oceany, morza, rzeki... Wszystko. Zaczęto przygotowywać plany działania.
Dokładniejsze analizy wykazały, że zamrożenie całej planety ma pewne dodatkowe skutki. Wytwarzany w przeszłości dwutlenek węgla rozpuszczał się w ogromnych ilościach w oceanach, gdzie pochłaniały go glony. Jednak pokrycie oceanów lodem zablokowało kontakt atmosfery z hydrosferą. Na lądach lód zalegał w jeszcze większych ilościach niż w wodzie i całkowicie zasłonił cały grunt. Reakcja skał z dwutlenkiem węgla stała się niemożliwa. Nic nie emitowało gazów cieplarnianych. Przez wiele lat ludzie szukali rozwiązania, którego nikt dotychczas nie znalazł. Teraz liczyło się jedno – przetrwanie do czasu, kiedy sytuacja ulegnie zmianie. Tyle tylko, że nikt na Ziemi nie wiedział, kiedy to nastąpi...


2

Wraz z załogą kolonizatorską z przeszłej misji na czerwoną planetę postanowiliśmy osiedlić się na Ziemi, w pobliżu Bazy. Była ona (jak na razie) największym kompleksem dowódczym zbudowanym po katastrofie. Sądziliśmy, że nasze doświadczenie pomoże ludziom nie przeszkolonym do życia w takich warunkach. Na Marsie była porównywalna sytuacja, co prawda na mniejszą skalę, ale lepsze to niż nic. Właśnie takiego wsparcia oczekiwano od Oficerów Bezpieczeństwa, którym to tytułem nas nazywano. Szóstka osób odpowiedzialnych za życie ludzi znajdujących się w bezpiecznych strefach? Wydaje się trudne ze strony obserwatora, ale szło nam wspaniale. Naprawdę lubiliśmy swoją pracę.

3

Wieczorem, pamiętnego dwudziestego trzeciego stycznia 3124 roku wezwano nas do kwatery Departamentu do spraw Bezpieczeństwa. Nasz zwierzchnik, kapitan Joe Carter, który znany był z nadzwyczajnej bezpośredniości, prawdomówności i religijności, przekazał na moje ręce, jako dowódcy dawnej misji i najwyższemu stopniem wśród naszej szóstki, rozkazy dotyczące tajnej misji ratunkowej. Nasz dowódca wprowadził mnie w tajniki zadania.
- Sierżancie Tresh. Jako najlepszy specjalista od bezpieczeństwa wyruszycie do strefy nie figurującej w spisie jako bezpieczna. Odebraliśmy miesiąc temu sygnał z tamtej okolicy w dziwnym, archaicznym języku. Ledwo, co zrozumieliśmy sens.
- Mój oddział nie jest od tego, żeby sprawdzać sygnały z nie potwierdzonych źródeł. Od tego są roboty.
- To JA tu wydaję rozkazy! Zasięg maszyn jest ograniczony. SI nie poradzi sobie w warunkach, gdzie trzeba szybko przeszukać teren, odmówić paciorek i wracać do domku! Roboty są... zbyt drobiazgowe. Tutaj trzeba ludzi! Zrozumiano?
- Tak jest!
- Wynocha!

Piątka moich podkomendnych niecierpliwie czekała na wieści siedząc na zewnątrz gabinetu Kapitana. Kurt, Colby, Scott, Blayne i Anna, wszyscy byli na równi ciekawscy, inteligentni oraz bystrzy. Stworzeni do tej roboty.
- Wyruszamy jutro w południe, kiedy ustąpi burza śnieżna. - Widząc twarze załogi dodałem pospiesznie - Resztę opowiem po drodze.
Tak właśnie komunikuje się żołnierzom misję, w której można stracić życie. Wiedziałem, że wszyscy zrozumieli aluzję, bo nikt nie zadawał pytań. Pomaszerowałem do swojego domku w bloku mieszkalnym i opadłem na łóżko. Tej nocy mało spałem. Rozmyślanie w stanie pół-snu jest interesujące. Przypominanie sobie dawnych czasów trochę mniej, ale kiedy zaczniesz o czymś myśleć, zastanawiać się, dobrze wiesz, że już nie zaśniesz.
Cała piątka była nowicjuszami. Kiedy wybrano nas do Programu Lotów na Marsa nikt nie mógł uwierzyć, że staniemy się sławni tak, jak znany stał się pierwszy człowiek na Księżycu. Wszyscy wyróżniali się w swojej pracy. Byli najlepsi.
Kurt – specjalista od robotyki debiutował w NASA projektem „ludzkiej” SI to znaczy takiej, którą nie tylko można było pomylić z człowiekiem, ale i polecić jej świadomy wybór możliwości. Dzięki niemu roboty nie mówiły „Robot 392/67-A nie gotów do pracy. Czy ładować baterię? Dostępne komendy TAK/NIE” tylko „Nie jestem jeszcze gotów do pracy. Czy mógłbym naładować baterię?”. I nie byłoby to nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że robot rozumiał polecenia „Jasne”, „OK” czy „Wybieraj”. Możliwość zdania się na opinię maszyny i rozpoznawanie potocznych wyrazów uczyniła go sławnym.
Blayne – najlepszy specjalista do spraw broni i taktyki nowoczesnej. Żołnierz i wspaniały kompan. Opracował taktykę walki z chorymi na białą gorączkę. Wkraczano do ich mieszkań w czasie nie obecności lub snu. Rozmieszczano zbiorniki z samowyzwalaczami czasowymi gazu usypiającego. Dzięki temu po uruchomieniu sekwencji w maszynkach i obstawieniu wszystkich wyjść z domu ofiara nie miała możliwości ucieczki. Bezpiecznie ją unieruchamiano i przewożono do szpitala psychiatrycznego oddalonego o dwadzieścia kilometrów od Bazy. Tam stawiano diagnozę i w zależności od tego, czy stadium choroby jest zaawansowane, czy nie decydowano o unieszkodliwieniu nieuleczalnie chorego pacjenta.
Scott i Anna – przebojowe małżeństwo przeciwności. Kiedy on mówił tak ona mówiła nie. Właśnie to ich połączyło. Obydwoje pracowali nad hipernapędem dla rakiet. Stali się sławni, dlatego, że im się udało.
Colby – Informatyk. Zrobi wszystko, co tylko można z komputerami. Napisał pierwszy z programów sterujących jednostkami nowej generacji. Ten facet by geniuszem.

Za oknem słychać było wiatr tańczący w szaleńczym tempie ze śniegiem. Burza śnieżna po krótkim preludium pokazała, co naprawdę potrafi.
Spojrzałem na zegarek. Późno. Po wielu godzinach rozmyślania zrobiłem się senny.


4

Rano wszyscy byli gotowi. Ze strony wejścia do doków nadszedł Kapitan. Po podaniu mi nośnika z informacjami dotyczącymi naszej misji powiedział tylko jedno:

- Pamiętajcie. To jest TAJNE zadanie. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Nawet wasz cholerny komputer.
- Wszyscy do T-REX’a! – Wydałem polecenie myśląc o tym, jak bardzo nasz kapitan nienawidzi mojego komputera. Na mojej twarzy zajaśniał uśmiech. Pierwszy od dziesięciu lat.



Chwilę potem usłyszałem dobrze znany mi głos
- Jestem gotowy do drogi. Systemy sprawne. Płozy ustawione. Oświetlenie działa. Zapasy paliwa pobrane. Czy wykonać szczegółowy test?
- Nie, REX wyruszamy o T minus trzydzieści minut.
- Zrozumiałem. Odliczanie rozpoczęte. Pół godziny do startu.

Mój REX. Wykonany na specjalne zamówienie statek śnieżny nowej generacji, który towarzyszy mi prawie od początku mojej pracy w Bazie. Posiadający wszystko to, co może się przydać podczas każdej wyprawy. System komputerowy napisany specjalnie dla mnie, posiadający moje cechy charakteru i mówiący moim głosem. Wszyscy w Bazie wiedzieli, że nie przepadam za Kapitanem. Nie darzę go nienawiścią, po prostu nie cieszy się moją sympatią.
Z odrętwienia obudził mnie mój własny głos wydobywający się z głośników pokładowych
- T minus dwadzieścia pięć minut. Sekwencja przygotowawcza zakończona. Sekwencja przed startowa rozpoczęta.
- Adam.
- Tak, REX? – Odpowiedziałem
- Czy załadować pociski?
- Skoro uważasz to za konieczne... – Dając systemowi wybór z góry wiedziałem, co zrobi. W końcu był mną.
- Myślę, że na wyprawę w nieznane trzeba ubezpieczyć swoje życie.
- Znasz jakąś dobrą firmę ubezpieczeniową, która w tych czasach zapłaci za śmierć od zamarznięcia skoro w około jest tylko lód?
- Tak.
- Możesz mi powiedzieć, jaka to firma?
- Oczywiście.
- Więc? – Niecierpliwiłem się
- Firmą, która zapłaci za taką śmierć jest Baza. Mamy tu specjalny cmentarz dla zamarzniętych
- REX nie o to chodziło. Proszę cię, zapisz sobie w pamięci: nie interpretować po swojemu czegoś, co wydaje się żartem ze strony załogi.
- Zrozumiałem. Pociski załadowane. T minus piętnaście minut.
Skierowałem się do kabiny centralnej. Na mostek. Dość mały z racji tego, że wielkość mojej jednostki sunącej ograniczała liczbę ludzi do sześcioosobowej załogi i dwudziestu pasażerów.
- Ok. Wszyscy dobrze pamiętacie moją obietnicę. Oto jak się sprawy mają. Dwa miesiące temu do strefy niebezpiecznej spadł kosmiczny prom powracający z Księżyca po sprawdzeniu zwierciadeł orbitalnych i postoju na naszym satelicie. Coś nawaliło i myśląc, że lecą do bazy obniżyli się na trzydzieści tysięcy metrów. To wiemy z jawnego, aktualizowanego na bieżąco dziennika z bazy danych. (Wszystkie statki miały takie cacuszko w standardzie, by nikt nie musiał szukać dziennika pokładowego. Komputer sam wysyłał wszystkie informacje do centrum łączności.) Potem są podane ostatnie znane koordynaty i stan techniczny. Niestety, tutaj zaczyna się problem. Uszkodzeniu uległa nawigacja satelitarna. Prawdopodobnie padł przekaźnik. Nasze zadanie polega na znalezieniu siedemnastoosobowej załogi, naprawieniu szkód i, o ile to będzie możliwe, powróceniu do Bazy wraz ładunkiem promu. Zapasów paliwa i żywności załodze wystarczy na trzy miesiące licząc od teraz.
- Czy my czasem nie robimy za ratowników? – Zapytał Scott
- Ale ty jesteś bystry... – Jak zwykle przekomarzała się z nim Anna.
- Spokój! – Krzyknął Colby
- Ludzie nie jesteśmy tu od dochodzenia słuszności wyboru Kapitana. Skoro on nas wysłał to znaczy, że nie miał wyboru. Ciekawy jestem, co to za ładunek. – Kurt udowodnił, że jest członkiem załogi. Wszystkich zżerała chęć wiedzy. Wiedzy o tym, dlaczego nie wysłano zwykłego zespołu ratunkowego i co znajdowało się w ładowni promu kosmicznego...
- T minus pięć minut. – Wtrącił się REX
- Na wszystkich częstotliwościach ratunkowych cisza. Jeżeli coś nadają, to pewnie rzeczywiście padł przekaźnik. – Kurt uratował mnie od tłumaczenia Annie, czemu nie ma łączności.
- T minus dziesięć sekund. Sekwencja startowa rozpoczęta. Odliczanie.
- Dziesięć, dziewięć osiem...
- No to suniemy. Załoga zapiąć pasy. Jedziemy w góry.
- ...Trzy, dwa, jeden, zero...
Chwila ciszy i usłyszałem ryk silników odrzutowych posuwających pojazd do przodu. Na razie wszystko szło gładko. Mieliśmy do pokonania dwa tysiące kilometrów. Kierunek Himalaje. Najniebezpieczniejsze góry dawnego świata. Teraz równie, a może i jeszcze bardziej zdradliwe niż niegdyś.

5

Statek śnieżny sunął pustkowiami. Spod czapy śniegu i lodu wystawały dawne zabudowania często wyglądających tak, jakby ktoś je przed paroma minutami opuścił. Teraz w murach z dawnej epoki mieszkał tylko wiatr. Ocierał się o cały kadłub statku. Świszczał w zakamarkach, by za chwilę wyrwać się daleko w dal. Pędząc przez dzikie pustkowia wpadał w szczeliny i pełny wyrzutów wściekle podrywał się do lotu.
- Zbliżamy się do granicy bezpiecznej strefy. – Usłyszałem glos Kurta siedzącego za sterami
- Połowa drogi za nami. Według dokumentów ostatni sygnał z promu odebrano z okolicy Czumulungmy.
- Jakiej Czulumgmy Blayne?
- Czumulungmy Colby. Mount Everestu.
- Aaa. Chyba mi nie powiesz, że ta kosmiczna zabawka zaryła w sam szczyt?
- Nie wiadomo. Może być wszędzie – powiedziałem
- A jeśli rozbili się dalej? Prom lecący z ogromną prędkością może być w promieniu dziesięciu kilometrów od góry. Nie znajdziemy go tak łatwo.
- Czy muszę tłumaczyć wszystkim babom na tym statku, co to jest nadajnik ratunkowy?
- Ludzie! Chyba wiedzieli, że spadają. Uruchomienie nadajnika zajmuje minutę po podaniu okoliczności do komputera. Komputer decyduje, czy wysłać sygnał po pomoc, czy nie zależnie od stopnia zagrożenia. Jeżeli ktoś wpadłby w panikę i uruchomił go tylko dlatego, że silniki nie pracują pełną mocą albo z powodu turbulencji przed lądowaniem w atmosferze komputer zignorowałby takie żądanie. – Zreferował pośpiesznie Kurt. W końcu to on pisał ten program.
- Och proszę cię! To ustrojstwo decyduje o tym czy wezwać pomoc czy nie? Jeżeli żąda tego członek załogi? To absurd!
- Blayne! Zachowaj emocje dla siebie!
- Tak jest, szefie! Przepraszam.
- Kurt?
- Komputer ignoruje żądania w błahych sytuacjach tylko dlatego, aby oszczędzić paliwo pojazdów ratunkowych wysyłanych na miejsce zdarzenia. Przecież w tych czasach paliwo jest na wagę złota!
- Ja tam wolę ważyć swoje życie i nigdy nie dąłbym maszynie o nim decydować. – Kontynuował Blayne
- Przecież wyraźnie mówię...
- CISZA! Skoro wysłano nas pod Everest to tam się kierujemy! Mamy ich znaleźć i udzielić pomocy z ewentualnym przewozem ładunku promu do Bazy. Wszystkie inne rzeczy, wasze kłótnie oraz resztę spraw zostawiamy do naszego powrotu. Zrozumiano? – Krzyknąłem.

Nikt się nie odezwał. To chyba oznaczało, że zrozumieli.
Nagle w dach i resztę pancerza statku zaczęło coś uderzać. Tak jakby ktoś rzucał w nas garścią kamieni. Nieustannie.
- Co to jest? – Przestraszyła się Anna.
- Pewnie grad. Czego się boisz kobieto? – Zadrwił Blayne
- Goń się! Niczego się nie boję!
- Nasza twarda dziewczyneczka zmiękła na dźwięk zwykłego gradu.
- To nie jest grad. – Powiedział niepewnie Colby.
- A co to może być innego? – Z ironią w głosie odparł Blayne.
- Skąd mam wiedzieć?
- To skąd wiesz, że to nie jest grad?
- Patrz.

Rzeczywiście. To zdecydowanie nie był grad. Wzrok wszystkich skupił się na jedynej, przedniej szybie pojazdu. Na gładkiej powierzchni widać było skwierczące krople.
- Chyba wiem, co to może być – powoli wycedził Scott, dotychczas nieobecny, analizujący dokumenty od dowództwa. Widać przysłuchiwał się rozmowie.
Cisza.
- To jest kwaśny deszcz.
Cisza.
- Nie rozumiecie?
- Może mi wytłumaczysz jak mam to rozumieć skoro w około jest tylko lód?!
- Prawdopodobnie zachował się tutaj jakiś wulkan. Nastąpiła erupcja, gazy wyrzucone do atmosfery skropliły się i... Mamy deszcz. Kwaśny. – Scott kontynuował.
- To czemu, do cholery, żre pancerne szyby? – Blayne dalej nie wierzył.
- Te „szyby” to nic innego jak wypolerowany lód. Tak właśnie rozwiązano problem optymalnej produkcji takich materiałów.
- A skwierczenie?
- Deszcz spada z malej wysokości. Wtapia się w szybę i zamarza. Rozszerzając się powoduje dźwięk skwierczenia.
- Mój Boże, Scotty! Czasami zadziwiasz nawet mnie. – Powiedziała Anna.

Wydawało mi się, że nikt nie dostrzega niebezpieczeństwa. Krople zamarzały błyskawicznie rozszerzając się.
- REX!
- Tak, Adam?
- Przednie osłony. Wysuń ekran do odbioru podczerwieni.
- Zrozumiałem.

Przez „szybę” dostrzegłem nasuwające się na przód pojazdu części pancerza. Widok zasłonił mi wysuwający się ekran, na którym różnokolorowe linie odwzorowywały to, co było przed nami. Spojrzałem na osłupiałą załogę.
- Czemu przeszliśmy na podczerwień?

W odpowiedzi usłyszeli brzęk tłuczonego szkła. Jeśli szyba pękłaby bez osłon - zamarzlibyśmy natychmiast.
- Nie podoba mi się to. – Z przerażeniem w glosie powiedziała Anna.
- Nasza dziewczyneczka znowu nasikała w majteczki...– Przedrzeźniał ją Blayne.
- Blayne przestań! – Krzyknął Scott.
- Spokój! Przed chwilą o mało co zginęlibyśmy, a wy bawicie się jak małe dzieci! – Uspokoiłem towarzystwo.

Zwiadowca minął statek pospiesznie. Pędził teraz z zawrotną prędkością w labiryncie wirów i zawahań powietrza. Kierował się dokładnie takim kursem, jakim zdążano.
W oddali rysowały się szczyty Himalajów...

6

Następne dni podróży upłynęły nam na drobnych sprzeczkach, analizowaniu danych z Bazy oraz sprawdzaniu na bieżąco pogody nad dachem świata. I właśnie wtedy, kiedy wszystko wskazywało na to, że misja zostanie zakończona tak, jak przewidywano nastąpił nieoczekiwany zwrot wydarzeń.
Byliśmy około trzydzieści może czterdzieści kilometrów od Mount Everestu, kiedy zapaliła się malutka lampka termometru zewnętrznego. Sygnalizowało to kłopoty. Ogromne kłopoty.
- Adam.
- Tak, REX?
- Chciałbym cię ostrzec. Sygnalizator świetlny niskiej temperatury właśnie został uruchomiony. Temperatura na zewnątrz wynosi minus osiemdziesiąt dziewięć stopni. Kiedy przekroczy próg minus stu dwudziestu stopni skafandry termiczne będą bezużyteczne. Cel misji uwzględnia wyjście na zewnątrz, więc taka sytuacja uniemożliwiłaby zakończenie jej sukcesem.
- Co takiego? Skafandry nie wytrzymają? – Blayne patrzył na mnie jak na winnego.
- Nic nie przetrzyma takiej temperatury. Nawet, gdy założymy grube łachy pod skafandry zimno nie da nam oddychać. Ogrzewacze powietrza nie są aż tak wydajne, aby filtrować bez przerwy powietrze. Poza tym nikt nie chciałby dźwigać dziesięć kilogramów żelastwa, Blayne.
- Nie gorączkujcie się tak. Mamy cale trzydzieści stopni zapasu. Temperatura nie spadnie nagle o tak wiele. REX!
- Tak, Kurt?
- Przygotuj się do zatrzymania.
- Zrozumiałem. Hamowanie rozpoczęte.
- Szefie, dziesięć kilometrów do Everestu.
- Ok. Wszyscy do śluzy. Przygotować się do zejścia na ziemię.
- Dziewięć kilometrów do celu! – Zakomunikował Kurt.
- Nie marnujmy czasu. Załóżcie skafandry.
- Skąd będziemy wiedzieć, gdzie ich szukać?
- Prom kosmiczny ma nadajnik radiowy. Naprowadzi nas to na miejsce katastrofy z dokładnością do stu metrów.
- Cztery kilometry do celu. – Dobiegł do moich uszu glos Kurta z przeciwległej do śluzy sterowni.
Statek powoli zwalniał. Silniki hamujące umieszczone na przedzie pojazdu pracowały pełną parą. Usłyszałem Kurta komunikującego mi o stanie pojazdu i odległości kilometra do góry. Na ekranie z przodu pojazdu zarysował się przypominający trójkąt z przyległościami kształt. Góra złożona z paru kresek nie wyglądała groźnie. Wiedziałem, że w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie i właśnie to napełniało mnie niepokojem. Spokój mordercy. Przypomniałem sobie wizytę w Archiwum Bazy. To było na początku, kilka dni po moim przybyciu. Chciałem zobaczyć dawny świat. Wydałem komputerowi polecenie odszukania informacji o dawnych zaginionych. Nie wiem czemu właśnie o to zapytałem. To był czysty przypadek. Chciałem wiedzieć, dlaczego dawniej ludzie ginęli bez śladu.
Na ekranie pojawił się wycinek z gazety.

TIMES
03.12.2005
MŁODY HIMALAISTA ZAGINĄŁ
Dwa dni temu ratownicy himalajscy odebrali zgłoszenie zaginięcia Grega Hoay’a będącego członkiem grupy Mount Everest Journey. 19-to letni mężczyzna wyszedł z Namiotu IV w celu sprawdzenia stanu linek zabezpieczających i do dzisiaj nie wrócił. Wysłany helikopter nie odnalazł nikogo. Prawdopodobnie Greg nie żyje.

Pamiętając o Hoay’u wręczyłem każdemu z załogi lokalizator z mapą terenu oraz zaznaczonymi punktami położenia pozostałych urządzeń. Spokojny Morderca czekał na nas. To on decydował o tym, czy przeżyjemy. Ta wyprawa była jak wejście w Jankeskich czasach do meliny czarnoskórych przestępców. Albo wyrzucą cię i połamią parę żeber, albo zabiją i zakopią ciało. Tyle, że Everest nie był czarnoskórym gangsterem. Był skrytobójcą czekającym na błąd ofiary.
Statek zatrzymał się i rozpoczęliśmy druga fazę naszej misji - poszukiwanie promu kosmicznego.

7

Wszyscy założyli skafandry i przygotowali wykrywacze ciepła. Jeżeli ktoś znajdował się w promieniu stu metrów od nas czujniki wykryłyby to natychmiast i powiadomiły o tym fakcie każdego członka załogi.
Wydałem ostatnie polecenia REX’owi, a następnie otworzyłem właz. Do wnętrza statku natychmiast wdarł się wiatr i gdyby nie to, że posiadał śluzę – prawdopodobnie wszystkie przedmioty nie przytwierdzone do niczego wyleciałyby przez wyjście na zewnątrz.
- Ok. Załóżmy, że znajdują się w promieniu około trzech kilometrów od nas. Pokonanie takiej odległości w śniegu przez jeden dzień graniczyłoby z cudem. Dlatego proponuję wziąć jakiś środek transportu. Adam?
- Nie Anno, nie mam sań.
- W takim razie będziemy musieli iść. To nawet lepiej – więcej zobaczymy.
- Widzisz coś Scott? Bo ja zupełnie nic. Biała zasłona śniegu.
- Jedyna rzecz, którą widzę i przeczuwam to kłopoty. – Wtrącił się do rozmowy Blayne
- Nie możemy tak stać w nieskończoność! Jeżeli zamierzacie tutaj tak sterczeć to ja idę sama.

Jasne, idź - pomyślałem. Zgubisz się i zamarzniesz...
- Anna ma rację. Załoga, ruszamy – Wydałem komendę i zaczęliśmy brnąć w śniegu na końcu świata, gdzie nawet diabeł nie zagląda.

Jedynym kształtem w zgubnym labiryncie śnieżnym była góra. Królowała nad nami i zbliżała się do nas z każdym krokiem. Oprócz szeptu wiatru i odgłosów wydawanych przez nasze buty nie było żadnych znaków wskazujących na miejsce rozbicia promu. Wykrywacze milczały, godziny mijały. Wszyscy myśleli nad obecną sytuacją i celem misji. Rozważali prawdopodobnie, jaki powód skłonił Dowódcę do wysłania najlepszych Oficerów. Wietrzyłem w tym jakiś podstęp. Być może nie ze strony Kapitana, ale na pewno z okolic gabinetów najwyższych urzędników. Ciszę i rozmyślania przerwała Anna.
- Mój Boże. Będziemy tak iść bez odpoczynku?
- Tak. – Krótko odpowiedział Blayne
- Przecież to cholerstwo zasypie nas w ciągu paru minut! Musimy się przemieszczać. – Odezwał się Kurt. W głośniczku usłyszałem przeciągły kaszel.
- Tak... Będziemy tak szli do usranej... – Blayne’a również powoli denerwowała męcząca wycieczka.
- Lepiej nie patrzcie do tyłu... – Odezwała się ponownie Anna

Wszyscy odwrócili głowy. Okazało się, że mimo wielogodzinnej wędrówki posunęliśmy się najwyżej o półtora kilometra. Blayne soczyście zaklął. Straciliśmy humor i rozmowa się nie kleiła. Przez następną godzinę, oprócz kaszlu Kurta i pomrukiwaniu Anny o przeziębieniu w krainie lodu, nie odezwał się nikt. Przy mniej więcej półmetku drogi do Everestu ze wszystkich wykrywaczy podniósł się przeciągły dźwięk. Oznaczało to, że wykryte zostało coś, co generuje temperaturę w granicach dwudziestu do czterdziestu stopni Celsjusza.
- Nareszcie coś mamy. – Znudzonym głosem, w którym jednak czuć było skrzętnie urywane podniecenie, potwierdził Blayne
- Odległość do źródła ciepła... Tysiąc pięćset metrów. To prawie podnóże góry.
- Mam nadzieję, że nie będziemy musieli się wspinać. – Wymamrotał Scott.
- Uważaj, bo się spocisz... – Zakpiła Anna.

Przyspieszyliśmy kroku. Na tyle, na ile to było możliwe szliśmy zgodnie ze wskazaniami wykrywaczy. Przed nami pojawił się znikąd krater. Coś głęboko uderzyło w pokrywę lodową.

- To musi być nasza zguba. – Stwierdził Blayne.
- Niekoniecznie... – Zaczęła Anna.
- Niekoniecznie? Myślisz, że ufoludki przyleciały na Ziemię i nie wyrobiły w atmosferze?
- Niekoniecznie nasza Blayne.
- Nie nasza?! To w takim razie czyja?
- Myślę, że prom zrobiłby o wiele większy wyłom.
- Ona ma rację Blayne. – Kurt mówił powoli, przerywając na chwilę i kaszląc
- Co ci jest Kurt? Kaszlesz, od kiedy wyszliśmy ze śluzy. – Zainteresował się Scott
- Nic... Wracając do rozmowy - taki krater mogło wywołać coś znacznie mniejszego.
- Tylko, co to może być?
- Dowiemy się na dole. – Zakończyłem tę rozmowę.

Zaczęliśmy schodzić w dół. Połączeni liną asekuracyjną przytwierdzaną w krótkich odstępach żelaznymi szpilami do ściany lodu posuwaliśmy się w tempie paru metrów na minutę.
Wiatr wpadający w szczelinę krateru rozbijał się o jego przeciwległą ścianę. Z rykiem wściekłości wietrzny zwiadowca leciał w górę i w górę. W stronę Mordercy...

8

Głębia wyłomu pod nami wydawała się nieskończona. Może dlatego, że przez burzę śnieżną musieliśmy zdać się na wyczucie i wykrywacze ciepła? Być może po części dlatego, że był niewyobrażalnie głęboki. Świst wściekłego wiatru dodatkowo utrudniał schodzenie w dół. Wiele razy zdawało się nam, że słyszymy głosy. Ludzkie głosy. Świadomość tego, co może być na dole przebiła się przez natłok myśli w moim umyśle niespodziewanie, po kilku godzinach schodzenia.
- Domyślam się, co może leżeć tam na dole – Zacząłem
- Adam! Równie dobrze może tam nic nie być! – Żachnęła się Anna. Wyczułem w jej głosie nutę pewności. Jakby wiedziała, że schodzimy na próżno. Ja tak nie uważałem.
- Przeanalizujmy sytuację. Coś musiało wbić się w ziemię. Kratery nie powstają z nikąd! – Odezwał się Scott
- Myślę, że tam na dole nie ma nic. – Upierała się przy swoim Anna
- Daj pomyśleć. Promy mają doki, tak? – Zapytałem się Kurta, specjalistę od planów technicznych i naszego pilota.
- Tak. Wszystkie jednostki tego typu posiadają izolowane miejsce na mniejsze pojazdy.
- Załóżmy, że posiadali kapsułę ratunkową. Wystarczy do przewiezienia pięciu ludzi na Ziemię.
- Przecież załoga liczyła najmniej dwadzieścia osób. Lekarz, piloci, elektryk... Wszyscy chcieli przeżyć. To oczywiste! – Znowu odezwał się Kurt
- Myślisz, że mieli tylko jedną kapsułę?! – Zadrwił z niego głośno Blayne.
- Na każdym statku zdążają się uszkodzenia, z którymi trzeba się liczyć.

Nagle usłyszałem przeraźliwy krzyk. Rozdarł powietrze wokół nas wypełniając sobą cały krater.

- Co to było? – Ktoś zapytał.

Nerwowo zacząłem liczyć załogę. Były tylko cztery osoby.
- Brakuje Scott'a – Powoli dochodziło do mnie to, co się wydarzyło.

Spojrzałem w dół. Ostatnia część liny asekuracyjnej zniknęła. Zwisała jedynie sprzączka. Na mój umysł naparła z impetem fala myśli.
„Jak to się mogło wydarzyć. Przecież dokładnie sprawdzałem sprzęt. A może coś przeoczyłem?”
Wiedziałem, że to była moja wina. Ukradkiem zauważyłem twarz Anny martwo spoglądającej w dół. Płakała.

- On nie żyje, prawda?

W milczeniu pokiwaliśmy głowami. Postanowiłem w duchu, że wyprawię mu wspaniały pogrzeb.
Przez resztę drogi na dół nikt się nie odzywał. Dopiero to, co tam zobaczyliśmy doprowadziło do istnego zatrzymania myśli. Czas stanął w miejscu...

9

Dno krateru było dziwnie płaskie. Jedynym kształtem rysującym się w małej odległości od nas była wystająca z ziemi metalowa kapsuła przypominająca walec. Prawdopodobnie była to jedynie część konstrukcji. Reszta znajdowała się niżej, w zagłębieniu lodowego krateru.
Takie kapsuły budowano fabrycznie z kilkoma wyjściami. Po jednym na każdy przeciwległy bok maszyny. Miała ona własne silniki i stabilizatory lotu. W środku, oprócz wyściełanej, dwukomorowej kabiny znajdowały się jedynie najniezbędniejsze przedmioty i elementy wyposażenia. Konstrukcja była wodoszczelna i odporna na większość mogących jej zaszkodzić substancji. Mogła zabrać zapasy wystarczające na miesiąc. Przy zachowaniu oszczędności – na około półtora. Tyle pamiętałem ze szkolenia. Praktycznie sprawa miała się trochę inaczej. Sygnał odebrano miesiąc temu, a i podróż trwała dość długo. Prawdopodobnie, jeżeli ktoś przeżył tyle czasu będzie chory psychicznie.
Na szczęście mamy Blayne’a – pomyślałem.
Nagle zobaczyłem Annę. Nadal płakała patrząc w dół. Spojrzałem pod jej nogi. Na śniegu leżało ludzkie ciało w dziwnej pozycji. Głowa podwinięta pod klatkę piersiową, a ręce... cóż, lepiej o tym nie pisać. To był Scott.
Zrobiłem kilka kroków w tamtą stronę i stwierdziłem jeszcze coś. Mąż Anny żył w kilka chwil po wypadku przeżywając okropny ból. Złamany kręgosłup i połamane kończyny. Niewyobrażalne cierpienie. W martwych oczach jego żony zobaczyłem tylko jedno – tęsknotę. Wszyscy stanęliśmy w milczeniu okrążając Scott'a. Zacząłem się modlić.
Anna nie zgodziła się na jakiekolwiek manipulacje przy ciele. Nie pozwoliła nawet na zmianę tej okrutnej pozycji. Po prostu kazała go tam zostawić. Mówiła, że to dla uszanowania jego śmierci.
- Zostawcie go. On.... On... nie życzyłby sobie... Nie... – Rozpłakała się.
- Ruszajmy... Nie chcę tutaj być... – Dodała po chwili.

Powoli, w ciszy opuściliśmy miejsce spoczynku naszego towarzysza Nawet Blayne nie krył współczucia. Wszyscy ubolewaliśmy nad jego niepotrzebną śmiercią.

10

W Himalajach zapadła noc. Bezchmurne niebo nie zdołało ukryć księżyca w pełni, a gwiazdy spoglądały na nas dostojnie z góry. Z przestrzeni kosmicznej. Dobrze wiedziałem, że gdzieś tam, w zakamarkach Układu Słonecznego jest równe wzgardzona przez los planeta. Pluton. Choć mniejsza od ziemi występowało tam takie samo piekło. Mroźny dom czarta. Stwierdziłem tak, bo któż inny mógł wybrać taki los dla, niegdyś błękitnej, planety. Upadły anioł opiekujący się Ziemią po swym buncie nie został usunięty przez Stwórcę z pełnionej funkcji. Teraz się mścił i tego byłem pewien. Jedynymi zagadkami niewyjaśnionymi dotychczas był dziwny, archaiczny język astronautów oraz zawartość ładowni promu kosmicznego. Dużo myślałem nad tym podczas wędrówki w stronę kapsuły. Może zbyt wiele?
Posuwaliśmy się znacznie szybciej. Świadomość bliskości celu napełniała mnie uczuciem ulgi. Nareszcie wyjaśnią się dręczące mnie sprawy i odpoczniemy po trudach wędrówki. Oczywiście, jeśli załoga żyje. Pokonując ostatnie metry wędrówki nadal trwaliśmy w milczeniu. Wiedziałem, że bez Scott’a nic już nie będzie takie same. Do tego jeszcze ta nagła choroba Kurta. Kaszlał nieustannie... Stalowe poszycie pojazdu było nienagannie gładkie. Jedynymi widocznymi wgłębieniami były zewnętrzne wykończenia włazów. Zbliżyłem się do jednego z nich, znajdującego się najbliżej, a reszta podążyła za mną. Znalazłem dźwignię służącą do otwierania. Po przesunięciu jej na właściwą pozycję pozostało jeszcze jedno, standardowe zabezpieczenie – zamek szyfrowy. Na stalowej klawiaturze wystukałem dobrze znaną sobie kombinację. Po kolei litera N, potem A, następnie S i ponownie A. To zabezpieczenie miało zapobiec przypadkowemu otwarciu. Sprawdzało się znakomicie. Pociągnąłem całą konstrukcję do siebie i ukazało się wnętrze śluzy. Była podobna do tej znanej mi z mojego statku. Weszliśmy do środka i ponownie zaryglowaliśmy właz zewnętrzny. Nadeszła długo oczekiwana chwila. Drzwi wewnętrzne zostały otworzone i wkroczyliśmy do środka. Przed oczami zauważyłem ludzki kształt. Mężczyzna stojący przede mną był dobrze zbudowanym azjatą. Ubrany w standardowy struj pokładowy z bronią odbezpieczoną i wycelowaną w naszą stronę spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Zacząłem mówić.
- Witam. Zbrojna grupa ratownicza z Bazy Głównej. Sierżant Adam Tresh. – Urwałem, uznając, że więcej na razie nie powiem.

Po chwili zastanowienia odezwał się również i on.
- Witam. Załoga Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Musieliśmy wyrzucić część wyposażenia, ale w końcu kapsuła pomieściła całą siedemnastkę osób.
- Jak to siedemnaście? Chce pan powiedzieć, że w tej kapsułce siedzi aż tyle ludzi? – Spytał Blayne.
- Tak.
- Czemu nie użyliście innych?
- Cała zachodnia część promu została zniszczona w atmosferze. Komputer źle ocenił bezpieczny kąt schodzenia i część statku stopiła się w atmosferze. Cudem przeżyliśmy.
- Nigdy nie ufałem maszynom... Może by się pan łaskawie przedstawił?
- Christopher Torren. Dowódca Stacji.

Wymieniliśmy uściski dłoni.
- Proszę o dokładny meldunek. Jesteśmy tu by was uratować oraz zabezpieczyć i zabrać ze sobą ładunek promu. Jak z zapasami? – Zapytałem.
- Dosyć dobrze. Została nam około ćwiartka tego, co mieliśmy i dwadzieścia litrów wody. Wystarczy na tydzień plus prowiant na drogę powrotną.
- Czy ładownia jest cała? Co z jej zawartością?
- Tak, znajduje się w zachodniej części statku, więc zbytnio nie ucierpiała.
- Co znajduje się wewnątrz? – Chciałem dać upust ciekawości. Nie tylko mojej.
- Nie wiem. To był ściśle tajny przekaz. Cała operacja załadunku była wykonywana przez kierowane z Bazy roboty orbitalne. Wszystko zostało dokładnie zabezpieczone.
- Nie wiecie co wieźliście? Niemożliwe!
- Coś związanego ze zwierciadłami, ale nie wiem dokładnie. Właśnie w tym miejscu orbity okołoziemskiej akurat się znajdowaliśmy. Przyszedł rozkaz uruchomienia specjalnego programu przesłanego z Bazy i zajęcia się swoimi sprawami. Dokładnie tak brzmiał.
- Dobrze sprawdzimy to. Czy moglibyśmy zostać choćby tu, w śluzie na resztę nocy?
- Tak. Załoga zajmie się wami. Tutaj są współrzędne promu – Podał mi kartkę z zapisanymi koordynatami.

Spojrzałem na świstek papieru. Została podana wysokość i orientacyjne położenie na mapie Mount Everestu. „Więc jednak zaryli w górę. Miałeś rację Blayne” – pomyślałem patrząc na milczącą załogę. Powiedziałem, że jeżeli mają ochotę, to mogą iść spotkać się z członkami załogi.
- O świcie ruszamy! – Zakomunikowałem.

Wykończony padłem na żelazną posadzkę i zasnąłem prawie natychmiast. Śnił mi się Mars...
Rano zbudził mnie szmer z pobliskiej głównej kabiny. Właz wewnętrzny był otwarty. „Pewnie poszli zawierać nowe znajomości.” – Westchnąłem podnosząc się z podłogi. Rozruszałem obolałe mięśnie i zajrzałem do środka pomieszczenia.
Wszyscy obecni mieli w rękach kawałem jakiegoś jedzenia. Tak, jak dla astronautów – papka odżywcza. Rozbawiło mnie to. Czwórka moich towarzyszy siedziała tam również. Podążyłem w ich stronę. Trwała rozmowa.
- Wcale nie. Nie znajdziemy.
- Na pewno znajdziemy. Na co byłaby w takim razie śmierć twojego męża?
- Jakiś ty taktowny Blayne. Szkoda gadać.

Anna uroniła parę łez. Ona naprawdę kochała tego człowieka. Kurt dobrze zrobił, że przerwał tą dyskusję, bo niewiadomo na czym by się skończyła. Zauważyli mnie.
- Dobrze, że jesteś Szefie. Dowódca idzie z nami. Przyda się ktoś znający drogę.
- Jak może znać drogę, jeśli leciał w kapsule?
- Powiedział, że wie gdzie leży ten kosmiczny śmieć. Miałby powód kłamać?
- Może nie chce tu siedzieć bezczynnie? Zresztą, my też wiemy gdzie szukać tego, jak to ująłeś, „śmiecia”. Północna ściana, 4300 metrów.
- Ile?! – Oburzył się Blayne.
- Tak, cztery kilometry wspinaczki. Wszystko w porządku Anno?
- Tak... Po prostu... Rozkleiłam się. Już wszystko dobrze – Otarła łzy.

Kurt zakaszlał przeraźliwie.
- Chłopie, co ty brałeś? – Zmienił temat Blayne.
- Właśnie w tym rzecz, że nic. Nie ma żadnych leków.
- Po powrocie będziesz się musiał długo kurować. Chyba nam tu nie umrzesz? – Zażartował.
- Jeśli będziesz tak gadać – na pewno.

Zbliżył się do nas Dowódca. Powiedział, że dziś nie możemy wyruszyć. Burza śnieżna przybrała na sile i nie możemy teraz wyjść. Poszliśmy do śluzy i spędzając miło dzień wśród członków załogi Stacji doczekaliśmy następnego dna. Wyruszyć mieliśmy o brzasku. Tej nocy wiele razy budził mnie krzyk Anny. Biedna kobieta... Koszmary nękały ją nawet tutaj...

11

Nad Himalajami wstało słońce witając świt. Wiatr wiał trochę słabiej i burza śnieżna znikła. To były idealne warunki do wspinaczki na Dach Świata. Przygotowaliśmy niezbędny sprzęt użyty przez nas podczas zejścia na dno krateru. Teraz staliśmy przy jego krawędzi. Wspięliśmy się późną nocą, a właściwie wczesnym rankiem, żeby mieć cały dzień na wspinaczkę. Tym razem dokładnie sprawdziłem sprzęt. Wszystko zapowiadało się dobrze, przynajmniej na razie. Dowódca szedł z nami, akurat na miejscu Scott’a. Po przebytych koszmarach Anna wyglądała na niewyspaną. Taki brak koncentracji mógł źle na nas wpłynąć, ale pozwoliłem jej iść z nami. Zbyt wiele przeszła, żeby teraz się wycofać.
Po paru minutach odpoczynku i spakowaniu sprzętu ruszyliśmy w stronę Everestu. Wędrówka nie była tak ciężka ze względu na dobrą pogodę i szło nam dosyć szybko. Bez żadnych kłopotów dotarliśmy do północnego podnóża góry.
Stało się. Morderca zwabił swe ofiary do swego królestwa i czekał teraz na jakiś fałszywy ruch. Dobrze o tym wiedziałem.
Na początku szło nieźle. Praktycznie zero wspinaczki, tylko podchodzenie. Potem masywy skalne ukazały praktycznie płaską ścianę. Rozpakowałem sprzęt.
- Blayne zabezpiecz wszystkich. Połącz liną.
- Rozkaz Szefie. Będziemy się wspinać?

„Idiotyczne pytanie” – pomyślałem. Na szczęście on tego nie słyszał.

- Panie Torren. Proszę, iść jako pierwszy.

Połączeni liną powoli zaczęliśmy się wpinać. Anna była ostatnia. Potem Blayne, Kurt, ja i Dowódca. Colby został na dole. Po wypadku nie starczyło dla niego liny. Stwierdził, że i tak nie cierpi się wspinać, ale dokładnie widziałem błysk zawodu w jego oczach.
- Dobrze! Bądź w stałym kontakcie radiowym – krzyknąłem do niego. Dopiero po chwili dotarło do mnie, co zrobiłem.

Po solidnym zboczu zsunęła się drobinka śniegu. Zgodnie z prawem domina zaczęły się zsuwać następne, coraz więcej i więcej. Od lat zastygłe w bezruchu warstwy śniegu wściekle pędziły w dół zabić tego, kto je obudził. Na szczęście zauważyliśmy dużą półkę skalną oraz wgłębienie. Bez zastanowienia ruszyliśmy w tamtą stronę. Wskoczywszy w ostatniej chwili Anna usiadła prawie natychmiast na ziemi i schowała głowę w dłoniach. Wrażliwość wzięła górę nad udawanym niewzruszonym wizerunkiem. Wielkie masy śniegu i odłupanego lodu minęły nas o kilka centymetrów, ale jedno nie dawało mi spokoju. Co z Colby’m?
Zwały śniegu leżały już na dole. W miejscu, gdzie stał nasz towarzysz znajdowała się teraz ogromna ilość białego puchu. Następna ofiara skrytobójcy...
Anna mamrotała coś o następnej ofierze, a ja krzyknąłem głośno:
- Morderco! Nie pozwalasz nawet na próbę ratunku! Słyszysz? Nawet na próbę!
- To nic nie da. Z górą nie wygrasz, a Colby i tak nie żyje – Blayne odezwał się powoli, ważąc słowa ze względu na Annę. Po raz pierwszy.
Wyszliśmy na półkę i znów zaczepiliśmy liny. Teraz nie można było myśleć o śmierci. Trzeba żyć i bronić się przed skrytobójcą. Kolejna jego ofiara wystawiona mu przeze mnie. Czułem się strasznie podle.
- Daleko jeszcze? – Spytał w pewnym momencie wspinaczki Kurt.
- Nie. Jeśli dobrze policzyłem to do wysokości czterech kilometrów pozostało około trzysta metrów. Przynajmniej możemy iść.

Rzeczywiście. Pionowa ściana ni stąd, ni zowąd przerodziła się w lekko pochyły masyw skalny. Teraz pozostało nam używać specjalnych toporków, by zabezpieczyć się przed zsunięciem. Pozostałe metry pokonaliśmy w ogólnym napięciu. Horyzont powoli obniżał się i zobaczyłem go. Wielki statek zbity w litą skałę.
- Boże! Musiał pędzić z ogromną prędkością! – Zdumiał się Blayne, a Kurt wtórował mu okrzykiem zachwytu. Ja nie mówiłem nic.
- Spójrzcie!

Podążyłem wzrokiem w wskazane miejsce. Otwór dokładnie wskazywał skąd wystrzelono kapsułę. Kilka metrów dalej wszystko wydawało się ucięte. Jedynie dziwne narosty informowały mnie, że stopiona stal ukształtowała się jak palony wosk. Związałem linę z toporkiem i wrzuciłem do otworu. Zadziałało.
- Więc? Kto pierwszy?

Nie zrozumieli mnie. Wystąpiłem do przodu i złapałem mocno linę. Zacząłem się podciągać. Po paru minutach wspinaczki byłem na górze. Kiedy wyjrzałem na zewnątrz wszyscy wchodzili po kolei.
- Widzę, że nie tracicie czasu!
- Jeszcze... Czego... – Sapał Blayne
- Kondycja siada? – Zażartowałem. Od razu zrozumiałem, że żarty są nie na miejscu.
Kiedy wszyscy byli na górze wciągnąłem linę na górze i położyłem obok krawędzi. Przyda się, kiedy będziemy wracać. Odwróciłem się i zajrzałem do wnętrza. Wyglądało tak, jakby ktoś zostawił wszystko przed paroma minutami. Narzędzia na podłodze. Ubrania i sprzęt pozostawiony przez uciekinierów. Teraz przewodził nam dowódca. Szliśmy do ładowni...

12

Po kilku minutach wędrówki przez opuszczone korytarze naszym oczom ukazały się potężne, wzmocnione drzwi. Na ich środku znajdował się taki sam zamek szyfrowy jak poprzednio. Nie zdziwiłem się, gdy dowódca wklepał słowo NASA.
Zdumiałem się, z jaką lekkością się podniosły. Tak, jakby dopiero przed chwilą zostały wstawione i naoliwione. Nawet po katastrofie...
Odgłos przyspieszonych oddechów wypełniał średniej wielkości pomieszczenie, które znajdowało się dalej.
Wydawało mi się, że ładownia jest pusta. Cienie tworzone przez kanty ścian, na które padało światło z jedynego, górnego reflektora utwierdziły mnie w przekonaniu, że nic tam nie było.
- Przecież informacje nie mogły być fikcyjne! Tutaj nic nie ma! – Odezwałem się nagle zdradzając mimowolnie swoje myśli. - Czy szef mógł nas oszukać? Wysłać na pewną śmierć? – Kontynuowałem.
- Nie, Adam. Nie oszukał nas.

Dopiero po chwili nerwowego przetrząsania wzrokiem posadzki dostrzegłem małe, co najwyżej półmetrowe, kwadratowe pudło. Niby nic szczególnego, a jednak nosiło logo Agencji Kosmicznej. Brak pieczęci informował, że zawartość albo została skradziona wraz z pieczęcią, albo dopiero na orbicie załadowano ładunek.
Skierowałem się w stronę znaleziska. Reszta ruszyła za mną i chyba tylko dowódca promu został przy wejściu. On wiedział...
Schyliłem się i wyciągnąłem ręce z trudem unosząc „ładunek”.
- Cholernie to ciężkie. – Wysapałem.
- Co może ważyć aż tyle, aby Adam Tresh z trudnością... – Blayne nie skończył.

Jeden rzut oka mi wystarczył. Coś cennego...

- Kryształy! – Z zachwytem powiedziała Anna.
- Jakie znowu...
- Kryształy solarne, Blayne! Używa się ich do odbijania promieni słonecznych i ogniskowania w piecu solarnym. Tam przetwarzane są na energię lub wykorzystywane jako działo.

Chwila ciszy i uniesienie przerodziło się w gniew.

- Tylko po to nas wysłali?! Tylko dlatego straciliśmy dwóch ludzi?!
- Pamiętaj, że... – Nie skończyłem.
- Nie, Adam. O niczym nie będę pamiętać. Dobrze wiesz, że inżynierowie z Bazy potrafią wytworzyć takie lustra. Tyle, że nie opłacałoby się to tak bardzo, jak wysłanie skromnej misji ratunkowej pod pretekstem pomocy załodze promu kosmicznego. To była zwykła mistyfikacja! – Powoli zaczęła do mnie docierać prawda jej słów. Oszukano nas.
- W takim razie, co stałoby się z załogą promu? – Zapytałem.
- Zwyczajnie przeznaczyli ich na straty. Chyba nigdy nie mieliśmy ich spotkać. Tak to zostało zaplanowane przez kapitana. – Dołączył się do dyskusji Blayne.
- Te pieprzone gówno nie jest warte życia mojego męża! Nic nie jest... – Ostatnie słowa Anny przerodziły się w cichy płacz.

Staliśmy tam jeszcze tylko krótką chwilę. Anna dochodząc do siebie nie odzywała się do nikogo. Niestety, misja nadal pozostawała aktualna, więc zapakowałem kryształy, a Blayne wziął je ze sobą. Dowódca promu również był zbulwersowany. Wszyscy byliśmy.

13

Powrót do kapsuły ratunkowej, gdzie mieliśmy przygotować się do podróży w stronę REX’a był dość kłopotliwy z racji tego, że Anna opóźniała cały marsz. Szła powoli, sprawiając wrażenie odciętej od świata, obłąkanej. Wszystkim było przykro, w końcu Scott i Colby byli członkami załogi. Przybraną rodziną. Dlatego właśnie nie dziwił nas ten fakt. Dodatkowo kryształy, które niósł Blayne wcale nie były zbytnio lekkie. Przez cały czas wędrówki nikt nie odezwał się więcej, niż na chwilę, mówiąc co należy zrobić, którędy iść i tak dalej. Żaden z nas nie miał ochoty rozmawiać. Po pierwszym dniu nieustannego marszu musieliśmy zrobić postój. Niestety, to tylko pogorszyło sprawę. Z nieba dał się słyszeć dziwny pomruk. Chwilę później zasypały nas miliony lodowych kul. Grad był o tyle więcej niebezpieczny, że potrafił porządnie poobijać każdego, kto stanie mu na drodze. Nie mając żadnej ochrony prócz skafandrów postanowiliśmy skulić się tak, aby jak najmniej lodowych pocisków nas trafiało. Co prawda było to dziwnym pomysłem w lodowym piekle, ale tylko na tyle mogliśmy się zdecydować. Po kilku godzinach siedzenia w jednej pozycji grad ustąpił. Poobijani do granic możliwości, w złych humorach dowlekliśmy się do kapsuły. Tam czekała na nas straszna niespodzianka.
Już z daleka widziałem, że coś jest nie tak. Właz był dziwnie uwypuklony. Po podejściu na odległość paru metrów stwierdziłem, że to, co wydawało mi się uwypukleniem było tak naprawdę otwartym wejściem. Na dodatek dziwnie przekrzywionym. Dowódca promu zaniepokojony wbiegł do środka. Podążyłem za nim, by ujrzeć straszny obraz. Ciała ludzi w pozycjach siedzących. Tuż przy ścianach. Prawdopodobnie skulili się w obronie przed zimnem. Niestety te okolice nie były zbytnio tolerancyjne. Prawdopodobnie do środka wdarł się lodowaty wiatr. Podmuch śmierci wyciągnął ze swych ofiar ostatnie resztki życia i sił witalnych skazując je na bolesne zamarzanie wszystkich części ciała. Zaczynając od kończyn wdzierał się w ich system krwionośny i organy niszcząc komórki ich organizmów. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że ofiary w każdym momencie miały świadomość i odczuwały niewyobrażalny ból.
Potem wstrząsały nimi tylko krótkie drgawki i nadchodziła upragniona śmierć. Uwolnienie od męczarni. Morderca dokonał swego i równie cicho czekał na następną okazję do ataku.

- Mój Boże! – Krzyknęła Anna.
- Biedni ludzie. Sądząc po otwartym wejściu właz się rozszczelnił. Zamarzli w ogromnych męczarniach. – Wytłumaczył Blayne z lodowatym spokojem. Przyzwyczaił się do takich przeżyć.

Na domiar złego włączył się lampka ostrzegawcza na urządzeniach przyniesionych ze statku śnieżnego. Próg alarmowy przekroczony... Zabójcza temperatura!

- Im szybciej wrócimy do REX’a, tym lepiej. Odpoczniemy trochę i wyruszamy w drogę. Z temperaturą nie ma żartów. Jeszcze tylko kilka stopni i skafandry staną się bezużyteczne. – Zarządziłem.
- A... ci ludzie? – Spytała, zdobywając się na tych kilka słów, Anna.
- Zostawcie ich. Już im nie pomożecie, a pochówek nie ma sensu. Niedługo pokryją się lodem i zostaną tu na wieki. – Odpowiedziałem z dziwną stanowczością w głosie. Może po prostu chciałem uchronić ich od mozolnego wysiłku? Może bałem się... Sam nie wiem. Do tego choroba Kurta...

Cokolwiek myślałem w tamtej chwili nie było to ważne. Jeszcze trochę i podzielilibyśmy ich los. Tu trzeba było odważnych decyzji.
14

Po trzech godzinach odpoczynku, nie zważając na pogodę ani na porę dnia musieliśmy wyruszyć. Według obliczeń dowódcy promu pozostało nam jeszcze około dwóch dni do przekroczenia granicy zabójczej temperatury. W takich warunkach nie mogliśmy pozwolić sobie na dłuższy wypoczynek. Czas naglił. Po ogólnych oględzinach stanu rzeczy, głodni i spragnieni ruszyliśmy. Czekała nas trzecia już wspinaczka, ale doświadczeni poprzednimi dosyć sprawnie uporaliśmy się z lodową ścianą. Czterdzieści godzin. Tyle pozostało do prawdopodobnego spadku temperatury. Musieliśmy się spieszyć.
Napięcia nie wytrzymała Anna.

- Idźcie beze mnie. Ja już nie wytrzymam, poza tym chętnie tu zostanę, aby spotkać się z mężem. Przecież nikt mi na tym świecie już nie został.
- Anna, daj spokój. Chyba nie mówisz poważnie? – Spytał Blayne.
- Obawiam się, że tak.
- Przecież masz nas, masz... innych pracowników Bazy...
- Tych morderców? Tych... Tych... – Zabrakło jej słów.
- Anna, jeżeli ty nie pójdziesz nikt się stąd nie ruszy. – Skwitowałem jej słowa. Tylko tego nam brakowało.
- O, przepraszam. Dla mnie ta paniusia może tu zostać, jeżeli chce. Wystarczająco opóźnia nasz marsz. – Odezwał się samolubnie dowódca promu.
- Odwołaj to, panie ważny. Słyszysz? Nikt więcej już nie zginie! Nikt, dopóki ja tu rozkazuję! – Krzyknąłem tak głośno, jak tylko mogłem, chociaż stałem w odległości najwyżej dwóch metrów od niego.
- To jest tylko moje zdanie. W końcu was nie znam.

Blayne nie wytrzymał. Rzucił się na niego i zaczął go bić. Na szczęście udało mi się ich rozdzielić. Po kilku oszczerstwach rzuconych próżno w moją stronę uspokoili się. Niestety to wcale nie pomogło Annie. Musieliśmy ja wziąć ze sobą siłą, a gdy zaczęła się wyrywać Kurt bezceremonialnie uderzył ją w tył głowy. Straciła przytomność.

- Coś ty zrobił?! – Krzyknąłem do niego.
- Będzie łatwiej nam ją nieść. – Odpowiedział, a ja zrozumiałem, że dalsze kłótnie tylko pogorszą sprawę. Dodatkowo, słowo „nam” oznaczało w tym wypadku Kurta i mnie, więc unieśliśmy biedną kobietę do góry i trzymając pod pachami oraz za nogi zaczęliśmy nieść dalej.

Po kilku godzinach mozolnej wędrówki odzyskała przytomność. Chyba wybiło to jej z głowy samobójcze myśli, bo poprosiła o postawienie jej na ziemi.

- Sama sobie poradzę.- Krótko stwierdziła.

Do celu zostało najwyżej kilkanaście kilometrów, ale w tych warunkach oznaczało to wyścig z czasem, który wciąż ubywał. Pozostało go tylko trochę ponad jedną dobę.
Szczęśliwie Blayne dość dobrze sobie radził z ładunkiem promu, więc dotarliśmy do statku w trochę ponad dwanaście godzin, wliczając w to postój. Tak szybkie pokonanie tego dystansu zdziwiło nawet Blayne’a, przecież to właśnie on miał najciężej.
Otworzyłem właz zewnętrzny i wszyscy wkroczyliśmy do śluzy. Tu przywitał nas REX.

- Witaj, Adam. Czy wszystko w porządku?
- Tak... myślę. – Powiedziałem spoglądając na wycieńczonych ludzi wokół mnie.
- Czy uruchomić systemy startowe?
- Nie tak szybko! Musimy się przecież przebrać i przespać. Uruchom ogrzewanie. Kiedy się obudzę będę chciał skontaktować się z Bazą.
- Zrozumiałem. Cieszę się, że wróciliście cali i zdrowi.

Komputer nie rozróżniał osób, ani ich nie liczył. Dlatego nie pojmował ogólnego przygnębienia. Nie mógł, w końcu był maszyną, a one nawet z zapasem najlepszych algorytmów sztucznej inteligencji nie dorównają ludzkości. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

15

Odpoczywając w statku śnieżnym wiele nie myślałem o przebytych przygodach i przeciwnościach losu. Nie zamierzałem zbyt szybko kontaktować się z kapitanem. Właściwie nie było takiej potrzeby. W końcu ten nieczuły sukinsyn doprowadził do śmierci dwóch oddanych kompanów. Moich przyjaciół. Za jaką cenę? Drogocennych kryształów, zwykłych kawałków lodu odpowiednio przetworzonych. Drogich...

- Baza! Baza! Tu REX-01! Odbiór!
- Blayne daj spokój! – Powiedziałem. Może zbytnio naciskając na słowa, ale na szczęście Blayne nie odebrał tego źle.
- REX!
- Wiedziałem! Widzisz, szefie? Tak się ustawia radio. – Odparł dziwnie uradowany.
- Nie podniecaj się tak. To dopiero jedno słowo. – Powiedziała Anna stojąca z tyłu, bliżej włazu.
- REX! Odbiór! Macie ładunek? Tu kapitan Carter!
- Mówiłem? Tu REX! Ładunek zabezpieczony. Niestety mamy straty w ludziach. Scott i... – Nie dane mu było skończyć.
- Panie Blayne! Raport złożycie na miejscu! Jeżeli ładunek jest zabezpieczony
- Słuchaj, panie ważny. Narażałam życie dla tego gówna i zginął mój mąż. Czy to nie jest ważniejsze?! – Anna wybuchła rozpaczliwą złością.
- Proszę panią o spokój! Sierżancie Tresh proszę uspokoić Annę.
- Nie, Joe. To było bardzo niestosowne. – Sprzeciwiłem się.
- Niestosowne?! Przecież on zachował się jak bezduszny... robot! – Widać było, że nie mogła znaleźć słów.
- Sierżancie! Bardzo...
- Nie trzeba. Chciałam panu zakomunikować, że odchodzę. Proszę wykreślić mnie z listy pracowników, oddać plany mojego, co ja mówię! Naszego wynalazku.
- Nie może pani...
- Owszem mogę i zrobię to. Skoro pan nie szanuje mnie i mojego zmarłego męża to nie chcę mieć nic wspólnego z Bazą. Nic! Rozumie pan? –

Spojrzałem na Annę. Mówiła poważnie.

- W takim razie, gdzie pani zamieszka, skoro bloki mieszkalne przeznaczone są dla pracowników?
- Znajdę dla niej miejsce... Jeżeli jeszcze raz pan ją obrazi, to odejdę razem z nią zakazując wykorzystywania mojego patentu. Ciekawe jak zatrzymacie białą gorączkę!

To była propozycja nie do odrzucenia. Zgodnie z nowym prawem wszystkie te czyny były legalne i możliwe do wykonania. Może dla tego kapitan się zgodził? Widać jego prawdomówność, która okazała się jedynie suchą opinią, przestała być przezeń tak wytłuszczana. Ten wyjątek od reguły tylko to potwierdzał.
Anna patrzyła na Blayne’a wzrokiem mówiącym tylko jedno. Dziękuję.

16

Nazajutrz zastałem wszystkich na stanowiskach zaraz po przebudzeniu. Co prawda, niewyspanych, ale zawsze lepsze to niż mozolne budzenie każdego z osobna. Widać było, że chcieli wracać. Tylko gdzie?
Na dodatek Kurt nie mógł wykonywać swoich obowiązków z powodu nasilających się ataków kaszlu. Szczęśliwie, REX potrafił wykonywać wiele czynności automatyczne.

- REX. – Odezwałem się, po krótkich oględzinach stanu rzeczy.
- Tak, Adamie?
- Czy mógłbyś wystartować w przeciągu trzydziestu minut? – Zapytałem komputer.
- Myślę, że tak. W takim wypadku w ciągu dwóch dób będziemy w miejscu startu misji.

Myśli... Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, co tak naprawdę znaczy sztuczna inteligencja. Miliony wzorców zachowań, algorytmów postępowania, skryptów. Wszystkich rzeczy, które tak naprawdę zostały wykonane przez człowieka. To właśnie to nas odróżnia.

- T minus dwadzieścia pięć minut do startu.

Poleciłem Annie dalej wypoczywać. Ta kobieta już zbyt wiele przeżyła, aby móc trzeźwo pracować. Chwila zadumy i półautomatyczny pilot zabiłby wszystkich.
REX był zaprogramowany tak, aby samemu prowadzić pojazd jednocześnie nie ignorując poleceń pilota pojazdu. Dzięki temu można było wprowadzać poprawki w wytyczaniu kursu i inne czynności, które normalnie wymagałyby mozolnego przeprogramowywania maszyny. Uznano to za bezpieczne rozwiązanie. Tyle, że Anna na sto procent myślała o zmarłym mężu. Przeżywała ponownie wszystkie istotne zdarzenia z ich wspólnego życia. Moment nieuwagi i... Zastępując ją wyświadczyłem przysługę wszystkim.

- T minus piętnaście minut do planowanego startu. – Wybudził mnie z rozmyślań REX.
- No, po wielu trudach i problemach, z którymi sobie sprawnie poradziliśmy wracamy do Bazy.. – Zawołałem z ochotą. Właściwie tylko ja pałałem entuzjazmem. Smętne miny na twarzach towarzyszy, oraz dowódcy promu oznaczały, że ci ludzie wcale nie cieszą się tak, jak powinni. Zmieszałem się.
- A z czego mam się niby cieszyć. Straciłem wielu przyjaciół, wy również, więc nie ma powodów do radości. Jedynym szczęśliwym punktem tej wyprawy jest to, że nikt więcej nie zginął. – Powiedział jedyny ocalały astronauta.

Właściwie było w tym trochę racji.

- T minus pięć minut. – Zakomunikował REX.

Dokładnie tyle czasu nie myślałem o niczym. Zabawne, po obfitującej w różne wydarzenia wyprawie na niczym nie mogłem skupić uwagi.

- Odliczanie końcowe rozpoczęte.
- REX, proszę cię, bez takich nic nie wnoszących komunikatów. Nigdy nie będziesz człowiekiem i takie zachowanie nie ma sensu. – Poleciłem mu.

W odpowiedzi usłyszałem tylko odliczanie od dziesięciu w dół, więc mój rozkaz został wykonany. Silniki ruszyły otrząsając się jakby z letargu i zaczęły posuwać pojazd do przodu. Na pokładzie panowała grobowa cisza i w zasadzie oprócz odgłosów tarcia i częstych kaszlnięć Kurta nie słychać było niczego.
Cisza na zewnątrz walczyła ze zwiadowcą. Ten, zawiedziony, nie mogąc nic wskórać starał się niszczyć przeciwnika w najprostszy z możliwych sposobów. Hałasując. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że przy okazji wyładowywał się na wszystkich luźnych drobinach śniegu. Z szaleńczą furią atakował każdą z nich. Z równym zapałem starał się przewrócić każdy przedmiot stojący mu na drodze. Ale i tak było już za późno. On, jak i zabójca przegrali. Ponieśli klęskę pozwalając wyrwać się z lodowego piekła kilku ofiarom. Nawet dwudniowe ataki nic nie dały. Ofiary umknęły. Zwiadowca zawiódł i uleciał do góry. Ostatnim dźwiękiem wydawanym przez niego było wycie. Wycie pokonanego wiatru. Cisza wygrała.


Ocens plx!!!!!


Post został pochwalony 0 razy
Pią 14:03, 11 Maj 2007 Zobacz profil autora
ania16mala
Specjalista


Dołączył: 07 Maj 2007
Posty: 105
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 9/10

Post
aż czytać się nie chce, za długie ;P


Post został pochwalony 0 razy
Pią 17:39, 11 Maj 2007 Zobacz profil autora
Devilek
Rozmowny


Dołączył: 08 Maj 2007
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/10

Post
Noooom jak dla mnie to o 3/4 za dugie Razz


Post został pochwalony 0 razy
Czw 13:02, 17 Maj 2007 Zobacz profil autora
kacpran lider
Gaduła


Dołączył: 07 Maj 2007
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10

Post
Zgadzam się


Post został pochwalony 0 razy
Czw 15:10, 17 Maj 2007 Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:    
Odpowiedz do tematu    Forum WaMpYmRoKu Strona Główna » Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do: 
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Design by Freestyle XL / Music Lyrics.
Regulamin